piątek, 1 lipca 2016

Peeling 6 w 1, czyli najwięcej wypadków zdarza się w domu

W życiu każdej kobiety, a być może również każdego mężczyzny (ale nie wiem, nigdy nie byłam mężczyzną, więc się nie znam), nadchodzi raz na jakiś czas taki moment, w którym ma ochotę stać się piękną w 5 minut. I najgorsze jest to, że tę ochotę zazwyczaj realizuje.


Taka chwila nadeszła kilka dni temu. Miałam akurat wolne, a Bartek nadgodziny, więc cały dzień we własnym towarzystwie. Obiad już ugotowany, dom wysprzątany, nawet góry prasowania z trzech tygodni się pozbyłam, zakupy zrobione, Gra o Tron się skończyła, z książek czytam aktualnie 4 na raz, bo żadna mnie nie wciągnęła, więc najzwyczajniej w świecie  się nudziłam. Nuda nigdy nie trwa u mnie długo, bo dość szybko znajduję sobie zajęcie. Tego dnia, siedząc nad kubkiem z fusami po wypitej kawie i rozmyślając nad tym jaki jest sens istnienia, skoro podobno gluten, cukier i laktoza tuczą i szkodzą zdrowiu, a bez nich nie da się zrobić czekolady z ciasteczkami w środku, pochyliłam swą głowę w zadumie i spojrzałam na rzeczony kubek. "Tak, to jest to!" - pomyślałam i zaczęłam przeglądać szafki kuchenne w poszukiwaniu pozostałych ingrediencji celem wprowadzenia w życie wszystkich rad przekazywanych mi cierpliwie przez siostrę kosmetyczkę - "zrobię sobie naturalny peeling!".

Użyłam więc:
- łyżki mielonej kawy (pozostałej po wypiciu tej porannej :D)
- łyżki grubej soli himalajskiej
- łyżki oleju kokosowego.

Wszystko to zmieszałam w miseczce i zabrałam ze sobą do łazienki. Po pół godziny wyszłam z niej jako inny człowiek i dobrze że Bartka nie było w domu, bo chyba by mnie nie poznał!

Oto zalety takiego peelingu (bo daje o wiele więcej niż każdy inny peeling, czy nawet kosmetyk!):
1. oczywiście mamy po nim skórę gładką jak jedwab produkowany przez szczęśliwe jedwabniki z wolnego wybiegu, czy też jak pupka niemowlęcia
2. równie gładkie, a może nawet jeszcze gładsze dłonie, bo to co ściera się najmocniej to oczywiście ręce (a więc polecany po wszelkich pracach domowych takich jak zmywanie i przesadzanie kwiatków)
3. nie musimy już smarować się żadnym balsamem ani mleczkiem, które zazwyczaj zawierają jakieś wyciągi z rośliny endemicznej rosnącej wyłącznie w północno-zachodniej części wyspy Motu One na Oceanie Spokojnym, a więc nie dość że oszczędzamy w ten sposób czas, który musielibyśmy spędzić na wcieranie w swoje ciało różnej maści specyfików, to jeszcze postępujemy w zgodzie z naturą i oszczędzamy jej wątłe owoce
4. mamy wysprzątaną łazienkę, bo po wcieraniu w swoje ciało (a przy okazji ściany, zasłonę prysznicową, pralkę i firankę w oknie) kawy zmieszanej z olejem, nie mamy innego wyjścia jak tylko przeprowadzić w niej generalne mycie, i to ze dwa razy, bo skubana na drugi dzień i tak wyłazi z jakichś zakamarków
5. zapoznanie się z rozmieszczeniem rur kanalizacyjnych w całym mieszkaniu, bo po spłynięciu do nich mieszanki kawy z olejem jesteśmy zmuszone odetkać odpływ, w dodatku w tempie ekspresowym, żeby mąż wracający z pracy się nie zorientował że nagle zamiast łazienki ma jezioro łabędzie
6. przy odrobinie (nie)szczęścia możemy również zaznajomić się z najbliższym ostrym dyżurem, zwłaszcza jeśli peeling wykonuje się pod prysznicem a nie w wannie, bo olej kokosowy daje poślizg, którego Durex może pozazdrościć!


Tego ostatniego punktu nie wypróbowałam na własnej skórze, choć było blisko.
Tak czy inaczej:

Polecam,
Paulina Ka

(od czasu do czasu blogerka kosmetyczna)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)