piątek, 24 czerwca 2016

Przedwyjazdowe przygody Pani Ka - słowo o EKUZ

Jesteśmy właśnie w trakcie przygotowań do urlopu i właściwie odliczamy dni do wyjazdu. Wybieramy się oczywiście do Polski, więc przygotowujemy listę zakupów, planujemy podróż, umawiamy spotkania i wizyty u lekarzy, słowem - robimy wszystko to, co pewnie większość emigrantów przed wizytą w kraju.



Wśród tego zgiełku staramy się zachować zimną krew i głowę na karku, a więc przemyśleć wszystko pięć razy i przygotować się na wszelkie ewentualności, takie jak np. "a co jeśli w Biedronce zabraknie kartofli i paprykarza? Co ja wtedy biedna zrobię?! Co będziemy jeść w długie zimowe miesiące?!". Nie, nie, drodzy Państwo, to nie są błahostki! Poza tymi poważnymi dylematami są też drobne sprawy, które dobrze jest załatwić przed wyjazdem. Jedną z nich jest kwestia ubezpieczenia. W Polsce nie jesteśmy już ubezpieczeni, bo ani nie pracujemy tam, ani nie studiujemy (to już?!), więc w razie wypadku czy nagłej choroby, moglibyśmy mieć spore problemy. Rozwiązaniem jest Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego, którą wyrabia się w kraju, w którym posiadamy ubezpieczenie i w większości krajów europejskich można jej używać jako potwierdzenie ubezpieczenia. Taką kartę wyrabialiśmy już dwa lata temu, w Polsce, kiedy przygotowywaliśmy się do wyjazdu tutaj, miałam więc w tej kwestii jakieś doświadczenie. A właściwie doświadczenie dramatyczne, włączając w to łzy, oburzenie i kłótnię z Panią po drugiej stronie okienka...

Otóż, żeby otrzymać EKUZ, wybrałam się do siedziby NFZ-u, tak jak radzili na stronie tej zacnej instytucji. Mieszkałam wtedy w Łodzi, więc i tam postanowiłam to załatwić. Łódź, jak może wiecie (choć może się nie wydawać), jest wielkim miastem, toteż wielka była kolejka do okienek, w których Panie w pocie czoła obsługiwały klientów. Wyciągnęłam więc numerek z maszyny i widząc, że przede mną czeka 47 innych osób (pamiętam jak dziś), postanowiłam przysiąść w jakimkolwiek wolnym miejscu i w międzyczasie wypełnić wniosek o Kartę. Przyznam, że nie było to łatwe zadanie, gdyż wniosek składał się z miliona punktów i tyleż samo podpunktów, ale - tadadadadadam - dzielna Pani Ka wykonała swe zadanie. W tym czasie kolejka zmniejszyła się o jakieś 7 osób, miałam więc przed sobą jeszcze długie czekanie. Na szczęście jestem dość cierpliwa, a kiedy wychodzę do urzędu czy lekarza, to zawsze z książką i przygotowana na spędzenie tam o wiele więcej czasu, niż podpowiadałby rozsądek, więc nie przejęłam się tym zanadto. Owszem, nie cierpię tracić czasu, ale cóż mogłam w tej sytuacji zrobić? Postanowiłam znieść to z godnością, więc przez kolejne dwie godziny na zmianę zatapiałam się w lekturze i przyglądałam się innym oczekującym.
Wreszcie nadeszła moja kolej, więc lekko zaspana i rozleniwiona zebrałam się z miejsca do którego już prawie przyrosłam, i udałam się do okienka, przy którym z dumą pokazałam pięknie wypełniony formularz, oczekując chwały i oklasków. Zamiast nich otrzymałam jednak smętne "Dzień dobry" rzucone spod przydużych okularów. Trudno, pomyślałam, nie będzie jednak splendoru. Wtedy jeszcze nie wiedziałam jak bardzo się myliłam.
- Pani na studia wyjeżdża, tak?
- Tak - potwierdziłam, zgodnie z tym co napisałam w formularzu.
- Ale dostanie Pani tę kartę tylko na miesiąc.
- Jak to na miesiąc? Na pół roku potrzebuję, bo wrócę w grudniu najwcześniej.
- Ale my tylko na miesiąc możemy Pani wystawić.
- Jak to na miesiąc? Przecież jestem ubezpieczona do końca studiów, prawda?
- Nie, Pani jest ubezpieczona nie jako studentka, tylko jako pracownik. A widzę, że pracuje Pani na umowę-zlecenie, a wtedy tylko na miesiąc możemy wystawić. To co, drukować?
- Jak to na miesiąc?! Jak Pani mi to wystawi na miesiąc, to mnie uczelnia na studia nie puści! - W tym momencie miałam przed oczami gniew Pani z Biura Współpracy z Zagranicą i wiszący nade mną wyrok odwołania wyjazdu.

Nie myliłam się, bo w czasie wizyty w owym Biurze, Pani koordynująca mój wyjazd z oburzeniem stwierdziła:
- Jak to na miesiąc?! Z taką kartą to my Pani nigdzie nie puścimy, niech Pani to jakoś załatwi i to jak najszybciej, bo inaczej wszystko odwołujemy!

Wróciłam więc do NFZ-u, wyciągnęłam numerek z maszyny, wypełniłam formularz (po raz drugi, więc sprawniej i szybciej). Znów odczekałam swoje w kolejce i kiedy już dotarłam do okienka, z mniejszą już niestety cierpliwością wyjaśniłam Pani w czym problem i czego oczekuję.

- No ale co ja Pani poradzę? Pracuje Pani, więc jest Pani ubezpieczona jako pracownik. Nie mogę nic z tym zrobić, takie mamy procedury.
- No pracuję, jak większość studentów, i co z tego?! Jestem studentką, więc należy mi się ubezpieczenie do końca studiów, a więc i karta! - mój głos zmierzał już w stronę nieprzyjemnych, zbyt wysokich wibracji, a broda zaczęła drżeć niekontrolowanie. Ludzie stojący w pobliżu zaczęli odwracać niespokojnie głowy, próbując odnaleźć źródło tego piskliwego tonu. - Jak jej nie dostanę to nigdzie nie pojadę, więc co mam teraz według Pani zrobić? Odwołać wszystko przez Wasze procedury i jedną małą kartę?! - po moich policzkach spłynęły pierwsze łzy, a ludzie już nie szukali sprawcy tego zamieszania, bo dzięki mojemu uniesionemu w nerwach głosowi doskonale znali przebieg całej afery. Mój głos słyszało pewnie pół sali, na której przyjmuje się petentów, a więc i okoliczni pracownicy. Jedna z nich wychyliła się ze swojego boksu i doradziła matczynym głosem:
- A kto to słyszał, żeby na studiach pracować na umowie? Za moich czasów wszyscy na czarno pracowali, trzeba było zrobić tak samo, nie miałaby Pani problemów. - Słysząc to oniemiałam i zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie pomyliłam miejsc i zamiast do NFZ-u trafiłam na plan zdjęciowy do remake'u filmu Barei.
- No jasne, bo w tym kraju jak człowiek chce być uczciwy, to tylko po głowie dostanie - stwierdziłam buńczucznie, nadal oczekując rozwiązania tej sprawy. Z pomocą przyszła owa nieposkromiona doradczyni.
- Zaraz coś tu wymyślimy, zawołam tylko kierownika, niech Pani zaczeka.

Po pięciu minutach oczekiwania wśród sławy i splendoru, jakiego dostarczyli mi ludzie z zaciekawieniem przyglądający się rozwojowi sytuacji i wycieraniu moich smarków z nosa, zjawił się Pan w garniturze. Poklikał coś w komputerze po drugiej stronie szyby i stwierdził:
- No tu jakiś błąd jest. Zobacz, Halinka, Pani ma nałożone dwa ubezpieczenia, jedno pracownicze, a drugie studenckie. Usuń to pracownicze i wszystko będzie grało. A Pani - tu zwrócił się do mnie, a ja już myślałam, że dostanę burę, jak w podstawówce, za przerywanie pracy urzędu - Pani to ma dzisiaj wyjątkowe szczęście. Ten błąd w komputerze Panią uratował.
- Czyli co, dostanę tę kartę? Na pół roku, tak jak potrzebuję?
- No dostanie Pani, dostanie. I niech Pani powie, warto było się tak denerwować?

Tak oto zakończyła się moja historia w NFZ-cie. Z tarczą, choć po dwóch wizytach, wylanych łzach i zszarganych nerwach, czułam się jednak jak na tarczy.

Wrócę jednak do chwili obecnej i dokończę rozpoczętą już opowieść o wnioskowaniu o kartę w Norwegii. Nie martwcie się jednak, nie będzie to długa opowieść. Wszystko co zrobiłam, to przy porannej kawie otworzyłam komputer, przypomniałam sobie o wyjeździe do Polski i związanymi z tym sprawami do załatwienia, weszłam na stronę helsenorge.no, kliknęłam okienko "Zamów Europejską Kartę Ubezpieczenia Zdrowotnego", zalogowałam się do systemu (swoją drogą tego samego, który obsługuje bank, urząd podatkowy i wiele innych instytucji), zaznaczyłam pole, że chcę zamówić kartę nie tylko dla siebie, ale też dla członków mojej rodziny i na stronie pojawił się komunikat, że karty zostaną wysłane na adres, który podałam w systemie. Całość trwała jakieś 30 sekund, a po pięciu dniach roboczych w skrzynce znalazłam list, a w nim kartę dla siebie i Bartka.

Na 3 lata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)