wtorek, 21 kwietnia 2015

Jak się tutaj znaleźliśmy

... czyli o sile przypadku. Wprawdzie przypadku szczegółowo zaplanowanego i researchowanego przez pół roku, ale to, że znaleźliśmy się właśnie w tym miejscu na świecie, jest wciąż spowodowane przypadkiem. Chodźcie więc do mnie, opowiem Wam bajkę.


Był fatalny, listopadowy wieczór. Wychodziłam właśnie po dwunastogodzinnej zmianie z pracy, kiedy Bartek postanowił wyciągnąć mnie na imprezę do swojej znajomej. Nie oponowałam, bo jak wiadomo - im więcej tyrasz tym więcej masz energii, ale też mniej okazji do imprezowania. W drodze na domówkę zadzwoniła moja przyjaciółka. Koniecznie chciała mnie ściągnąć do siebie, bo przeżywała dramat sercowy, a ten - jak wiadomo - najlepiej smakuje w towarzystwie. Nie chciałam robić Bartkowi zawodu, więc skusiłam ją wizją domowej sosnówki czekającej na odpowiednią okazję w naszej magicznej komnacie. Sosnówka okazała się idealną kartą przetargową (jak zawsze zresztą) i tak oto wyszliśmy wcześniej z imprezy, żeby spędzić resztę nocy w towarzystwie zapłakanej, zasmarkanej, stojącej na rozdrożu niewiasty. Po przekroczeniu progu naszej komnaty, Bartek - doskonale zdając sobie sprawę z tego, co oznacza kobieca histeria - zrobił nam drinki i potowarzyszył przez kilka minut. W tym czasie próbowaliśmy doprowadzić Kasię* do porządku wyciągając od niej pozornie nic nieznaczące opowieści dla rozładowania ciężkiej jak śniadanie na kacu atmosfery. Tego dnia czekała na konsultacje i zaczęła z nudów rozmawiać z nieznajomym. Opowiedział jej o tym, jak wyjechał na Erasmusa do Czech, jaki to wspaniały kraj i jak świetnie się tam bawił. Żartowaliśmy, że w takim razie my też tam pojedziemy i będziemy pławić się w pięknie kraju naszych południowych sąsiadów i oceanie absyntu. Dla Kasi ta wizja była szczególnie nęcąca, bo - jak wiadomo - rozstanie oznacza koniec doczesnego świata, więc trzeba zbudować kolejny na nowo. Po tej opowieści Bartek zostawił nas same, idąc spać do drugiego pokoju, żebyśmy mogły w spokoju przeżywać nasz mały koniec świata. 

Po dość krótkim czasie Kasia zapomniała o swoim dramacie (to chyba dzięki magicznym właściwościom wyciągu z sosny), znalazła swoją wielką miłość i żadne wyjazdy nie były jej już w głowie. Zupełnie inaczej sprawa miała się z Bartkiem. Co jakiś czas wspominał, że może faktycznie fajnie byłoby wyjechać wspólnie, ja na Erasmusa, a on jako mój wierny towarzysz. Braliśmy pod uwagę tylko wspólny wyjazd, bo po pierwsze - strach nie pozwoliłby mi wyjechać samotnie, po drugie - bez Bartka u boku na pewno uschłabym z tęsknoty. Kiedy rozpoczęła się erasmusowa rekrutacja, niemal siłą zaciągnął mnie do przejrzenia wyjazdowych ofert, bo jakoś do końca nie byłam przekonana. Stwierdziliśmy, że Czechy to może nie do końca nasze marzenie, ale na Wielką Brytanię mogłabym przystać. Przejrzałam zdjęcia moich koleżanek z roku, które wyjechały wcześniej do pięknego kornwalijskiego miasta, na Google Street View obejrzałam port i plaże w tym wspaniałym, nadmorskim miejscu. Oczyma wyobraźni widziałam już siebie, spacerującą wśród piasku, fal i skał... Ale okazało, się, że z mojego kierunku nie jest już możliwy żaden wyjazd do Wielkiej Brytanii ani Irlandii. Mimo tego, że początkowo nie paliłam się do wyjazdu i po prostu się bałam, poczułam wielki zawód. Postanowiłam jednak nie poddawać się i brać to, co los daje. Drogą eliminacji odrzuciliśmy wszystkie państwa, w których uczelnie nie prowadzą zajęć po angielsku (czyli w moim przypadku Hiszpania, Francja, Niemcy). Następnie wszystkie kraje, w których znalezienie pracy jest właściwie niemożliwe dla emigrantów (czyli np. Bułgaria i Rumunia). I tak oto jedyną alternatywą stała się Norwegia. Byłam wręcz zawiedziona, że pojadę do jakiegoś zimnego, surowego, północnego kraju, którego języka nie znam, a kultura jest mi właściwie obca. Nie byłam przekonana, czy to dobry pomysł, ale pomyślałam, że nie będę wiedziała, póki nie spróbuję. Poza tym ciąży na mnie klątwa konsekwencji, co oznacza że pewnie do końca życia plułabym sobie w brodę, gdybym nie pojechała. Złożyłam więc wszystkie potrzebne dokumenty i zostałam automatycznie zakwalifikowana do wyjazdu. Od tej pory do naszych zwykłych zajęć, czyli studiowania, pracy, mojej współpracy z radiem, Bartka przygotowań do magisterki i planowania ślubu i wesela, doszło jeszcze jedno - organizacja wyjazdu. Przedsięwzięcie nie byle jakie, bo - ponieważ wyjeżdżaliśmy razem - nie mogłam np. zarezerwować nam pokoju w akademiku, tylko musieliśmy szukać prywatnego mieszkania (nie z powodu wygody, tylko formalnie było to niemożliwe). Wszystko powoli doprowadzaliśmy do skutku, a ja - pomimo nawet kupionych biletów lotniczych - do końca nie wierzyłam że naprawdę wyjeżdżamy i nie byłam pewna czy faktycznie wsiądę do tego samolotu, zostawiając za sobą rodzinę, przyjaciół, ukochaną uczelnię, pracę, radio, miasto. Dlatego też starałam się jakoś zbytnio nie ogłaszać dobrej nowiny pod tytułem: 'wyjeżdżamy i nie będziecie musieli na nas patrzeć', bo nie chciałam później tłumaczyć wszystkim, że spanikowałam. Bo wiecie, nazwa bloga nie jest przypadkowa.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Paulina Krasoń (@panipanika)
Tak oto, dzięki serii przypadków, determinacji, konsekwencji, wielu dobrym zrządzeniom losu i wielu wspaniałym i pomocnym ludziom - jesteśmy tutaj. 

A jaki morał jest z tej bajki? Pierwszy to oczywiście taki, że naszym życiem rządzi przypadek. Drugi - ten przypadek trzeba jeszcze odpowiednio uformować i wykorzystać, żeby dobrze nam posłużył. A trzeci jest taki, że nie spełnicie swoich marzeń i planów, dopóki nie weźmiecie ich we własne ręce i po prostu nie zaczniecie realizować. Cudów nie ma, więc kup te bilety do Paryża, bo nikt za Ciebie tego nie zrobi :)


*Imię zostało zmienione :D

Fotografia: Anita Treścińska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)