środa, 5 września 2018

Czy to się nigdy nie skończy?


Na ulicy, w sklepie, u lekarza, na spacerze. Wszędzie tam, gdzie pojawiam się z dzieckiem przyciągam spojrzenia. "No, przecież mam takie piękne i fantastyczne dziecko, więc czemu się dziwić?" - myślałam sobie dumna z tego, jakie to cudo stworzyłam i wydałam na świat. Z czasem jednak zaczęłam mieć wrażenie że za tym zachwytem stoi coś jeszcze. Bo przecież Norwegowie to nie jest naród, w którym ludzie tak bezpodstawnie się sobie przyglądają, o nie.

Oni, gdyby mogli, to wychodziliby z domu tylko mając absolutną pewność, że nikogo nie spotkają po drodze, ale skoro nie mogą, to przynajmniej unikają patrzenia na siebie i udają, że nikogo nie widzą, zajęci studiowaniem czubków własnych butów. Mnie jednak ewidentnie się przyglądali. Tylko z jakiego powodu?

Może to to, że odkąd Ania zdobyła jako-taką świadomość tego w jakiej pozycji się znajduje i co się dzieje wokół, zapałała umiarkowaną nienawiścią do wózka. Od czasu do czasu uda jej się spędzić tam spokojnie 15 minut, ale zazwyczaj wygląda to jak próba uwięzienia wijącego się, syczącego, egzotycznego węża w małym koszyku, z tą różnicą, że ten wąż ma struny głosowe i chętnie ich używa. Tak, no przecież to musi przyciągać uwagę, czy to ze względu na wijące się dziecko, czy też na matkę która wymyśla 156749 sposobów na zapewnienie dziecku rozrywki i ujarzmienie go, co znów wygląda jak pokaz klauna w cyrku, nieudolnie żąglującego gumowymi kaczkami, grającymi zabawkami i pluszowymi misiami, jednocześnie śpiewając, zagadując i robiąc głupie miny.

Żeby uniknąć tych współczująco-podirytowanych spojrzeń, często wychodzę z dzieckiem uwiązanym w chuście. Ania co prawda wtedy nie płacze i nie krzyczy, tylko rzuca rękami na wszystkie strony i macha nóżkami podekscytowana każdym przejeżdżającym autem. Jednak spojrzenia pozostały, i dało się w nich wyczuć coś więcej niż tylko zachwyt nad niewątpliwym przecież urokiem naszej dwójki. No ale dziecko uwiązane w jakąś szmatę to nie jest częsty widok, więc zrzuciłam to na karb niecodzienności tego zjawiska i może troski o to, czy jej tam na pewno wygodnie i czy ta szmata krzywdy jej nie zrobi.

Dziś jednak przekonałam się, że wszystkie te domysły mogę sobie z powodzeniem wsadzić tam, gdzie sama sobie zajrzeć nie potrafię, bo spojrzenia mają zupełnie inną przyczynę. A przekonałam się o tym w dość zaskakujący sposób.

Otóż spacerujowałam sobie z Anią na plecach, szłam akurat przez plac szkoły podstawowej. Z naprzeciwka nadeszło czterech chłopców - zapewne uczniów starszych klas, patrząc na stopień wyrośnięcia i zbuntowania malujący się na twarzach. Nagle jeden z nich zerknął na nas dwie mijające ich i zapytał z niedowierzaniem:
- Ty masz dziecko?
Nie zdziwiło mnie to ani trochę, bo Ania przytulała się akurat do moich pleców, więc pewnie nie było jej widać do tej pory i widok go zaskoczył, poza tym ludzie często zastanawiają się jak można nosić dziecko "w plecaku".
- No mam, mam - odpowiedziałam z uśmiechem.
- To ile ty masz lat? - zbił mnie z pantałyku tak bezpośrednim pytaniem.
- Dwadzieścia siedem - odpowiedziałam, na co on otworzył usta ze zdziwienia i speszony uciekł z miejsca zdarzenia.

Ja rozumiem, że młodo wyglądam, no ale żeby uczeń podstawówki wziął mnie za swoją koleżankę? 


PS: Możecie się śmiać i dziwić, ale wbrew pozorom to uchodzenie za młodszą i ciągłe: "jak to masz dziecko? Co?! Myślałem że masz osiemnaście lat" i branie mnie za nastoletnią matkę nie jest wcale tak fajne jak się wydaje i znacznie utrudnia mi uchodzenie za poważną osobę, jaką niewątpliwie jestem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)