piątek, 26 lutego 2016

Szczęście jest tu i teraz


Opowiem Wam z pozoru nic nieznaczącą historię, która przytrafiła mi się w tym tygodniu, a która jednak przypomniała mi o czymś ważnym. Zapraszam na przejażdżkę.

Wsiadając do autobusu jak zwykle przyłożyłam bilet do czytnika, aby pokazać kierowcy, że jest ważny. Pomimo złego humoru i zmęczenia powiedziałam mu przyjaźnie 'hei, hei' i  usiadłam na siedzeniu, aby rozkoszować się książką. Pogoda była wręcz upalna, czyli oscylowała w granicach -3 stopni, przy której mój wełniany płaszcz na ciężkie mrozy okazał się 'odrobinę' zbyt ciepły, więc rozpięłam go i rozsiadłam się wygodnie. Pół godziny później znalazłam się na dworcu, spakowałam więc książkę do plecaka i stanęłam przy drzwiach, aby szybko wyskoczyć z autobusu i zająć się sprawami niecierpiącymi zwłoki (czyli kupnem  czekolady dla Bartka). Wysiadając, jak zwykle pomacałam się po kieszeniach, aby sprawdzić czy mam w nich dwie najważniejsze rzeczy, czyli telefon i bilet. Nigdy nie zdarzyło mi się niczego zgubić, ale skoro Babcia mawiała, że strzeżonego Pan Bóg strzeże (czy też strzyżonego Pan Bóg strzyże), to wiadomo że tak należy czynić i nie ma zmiłuj. W tamtej chwili okazało się jednak, że moje stróżowanie nie wystarczyło, bo kieszeń stała się uboższa o bilet. Zorientowawszy się, w jednej sekundzie zdecydowałam się na szybki odwrót i energiczny skok z powrotem do autobusu. Pobiegłam do miejsca, w którym siedziałam jeszcze minutę temu, rozejrzałam się wokół i... niepocieszona udałam się do drzwi, odprowadzona nieprzyjaznym wzrokiem kierowcy, chcącego udać się na parking. Pomyślałam, że być może w roztargnieniu spowodowanym zaczytaniem schowałam bilet do plecaka, więc przeszukałam go w hali dworca, jeszcze raz sprawdziłam wszystkie kieszenie i pogodziłam się z myślą, że będę musiała kupić nowy bilet. Nie była to przyjazna perspektywa, bo bilet miesięczny kosztuje tutaj ponad 300 złotych, więc zdecydowanie za dużo żeby po prostu odpuścić i pluć sobie w brodę za swoją nieuważność. Analizując sytuację doszłam do wniosku, że nie ma fizycznej możliwości, żebym zgubiła go poza autobusem, bo wsiadając musiałam pokazać go kierowcy, a dokładnie w chwili przekraczania jego progu zorientowałam się, że biletu nie mam. Tylko co tu teraz zrobić, skoro autobusu już nie ma przy terminalu?... Może poczekać aż podjedzie na dworzec, zmierzając w przeciwnym kierunku? Tylko najwcześniej będzie tu za 15 minut, a to zdecydowanie zbyt długo żeby stać bezczynnie, zwłaszcza, że czekolada dla Bartka sama się nie kupi. W czasie tych rozmyślań zdecydowałam, że raz kozie śmierć, przecież nie pójdę do więzienia ani nikt nie skróci mnie o głowę za zawracanie mu... głowy. Dziarskim krokiem ruszyłam więc na parking, w nadziei, że kierowca mojego autobusu nie wyłączył ani nie zmienił tablicy wyświetlającej numer i kierunek. Dotarłam na miejsce, rozejrzałam się wokół i... mam go! Stoi tam sobie, zielony i znudzony, a wtedy wchodzę ja, cała na biało. Ze swoim najbardziej uroczym uśmiechem na ustach zapukałam w drzwi, poczekałam aż się otworzą i swoim starym zwyczajem zaczęłam opowiadać kierowcy od początku do końca co się stało i dlaczego go nękam. Kończąc swój wywód zobaczyłam tylko oczy otwarte ze zdumienia, uśmiech politowania i usłyszałam krótkie "wchodź". Wskoczyłam szybko do autobusu i włączyłam latarkę, bo zapalenie mi świateł wewnątrz, żeby łatwiej było szukać, to byłby już zbytek łaski. Oświetliłam miejsce na którym siedziałam - i nic. Wokół niego - nic. Podłoga - nic. Dwa rzędy do przodu, bo może przesunął się podczas hamowania - nic. Rząd po drugiej stronie, bo może przesunął się podczas skręcania - nic. Przejście pomiędzy siedzeniami - nic. Oczami wyobraźni widziałam już jak ktoś wychodzący za mną zobaczył, że trafiła mu się cenna zguba, ale halo, przecież siedziałam prawie na samym końcu, a na ostatnim przystanku już nikt nie siedział za mną. A więc to złodziej... Tak, pewnie zobaczył mój bilet wystający z kieszeni płaszcza i sięgnął po niego... Albo zobaczył że mi z niej wypada i schował go do swojej, zamiast poinformować mnie o zgubie... Nie, nie, nie, spokojnie, spokojnie, tylko spokój nas uratuje. Miałaś rozpięty płaszcz, więc pewnie wyleciał z kieszeni i leży gdzieś obok, popatrz dokładnie. Rozejrzałam się wokół siedzenia, schyliłam się aby dokładnie wszystkiemu się przyjrzeć i... Jest! Utknął, taki biedny, malutki, samotny, pomiędzy siedzeniami. Nie mogłam uwierzyć we własne szczęście, więc przyjrzałam mu się z bliska, aby upewnić się czy to na pewno ten sam, który straciłam 15 minut wcześniej. Nie było co do tego wątpliwości, więc odetchnęłam z ulgą, wylewnie podziękowałam kierowcy za cierpliwość i wysiadłam. Niemal w podskokach przemierzałam parking, unoszona myślą o tym, jakie mam dziś szczęście.

I tu właśnie zaczyna się prawdziwa historia. Tak, moi Drodzy, to u góry to tylko wstęp ;)

Bo tak sobie pomyślałam jak bardzo zmienił się mój dzień po tym jak znalazłam ten bilet. Wchodząc do autobusu myślałam o tym jak bardzo chciałabym znajdować się w tamtej chwili pod kocem, na swojej kanapie, z książką w ręku, zamiast spieszyć się do miasta, w którym czekają obowiązki. Nie wdając się w szczegóły byłam po prostu w złym nastroju, w dodatku odrobinę zestresowana. Natomiast wychodząc z niego na dworcowy parking czułam, jakbym połknęła mały balonik wypełniony radością, który unosi mnie ćwierć metra nad ziemią. A przecież nic się nie zmieniło - nadal miałam w perspektywie swoje zajęcia, obowiązki, w moich planach co do reszty dnia wszystko pozostało niezmienne. Mój stan posiadania też był identyczny jak niecałą godzinę wcześniej, w kieszeni miałam nadal ten sam telefon i bilet. W tamtej chwili nie było mi to jednak obojętne, ten mały kawałek plastiku zdawał się być szczęściem samym w sobie. I teraz to już nie mam wyjścia, muszę zarzucić banałem, żeby wyjaśnić co mam na myśli.

Trzeba doceniać, to co mamy, 
bo w każdej chwili możemy to stracić.

Ten przykład jest banalny, bo chodziło jedynie o bilet, którego wartość, choć spora jak na bilet, jest niewielka w stosunku do innych rzeczy, które można stracić. W końcu to tylko pieniądze. Jeśli jednak przyjrzymy się bliżej, to z łatwością dostrzeżemy jakie ma to przełożenie na całe życie.

To nie koniec kazania, bo w trakcie pisania pomyślałam o jeszcze jednej rzeczy. Przecież tę historię mogłam Wam opowiedzieć zupełnie inaczej. Zamiast 'hurra, znalazłam go' mogłam napisać 'przez swoje roztargnienie straciłam pół godziny swojego cennego czasu i najadłam się stresu'. Bo przecież faktycznie tak mogło być. Mogłam wyskoczyć z tego autobusu bez uśmiechu na ustach, tylko wściekła, że musiałam robić z siebie idiotkę przed Bogu ducha winnym kierowcą. Pluć sobie w brodę, że zamiast stać już przy półce z ulubionymi, łotewskimi czekoladami Bartka, ja nadal tkwię na dworcu. Bo widzicie, wiele wydarzeń w naszym życiu można poczytać zupełnie różnie. Czasem wystarczy tylko wybrać odpowiednie znaczenie dla nich i nadać im je. I nie jest to głupotą, ani naiwnością (tak to sobie tłumaczę ;)). Dla mnie to ułatwianie sobie życia, bo przecież

zdecydowanie łatwiej żyje się 
z uśmiechem na ustach, 
niż łzami w oczach i zaciśniętymi zębami.

Uwierzcie, człowiek traci z 10 kilogramów na duszy, kiedy patrzy na tę bardziej kolorową stronę w życiu.
Aha, no i żeby nie było, że jestem wariatką z wiecznym uśmiechem na ustach, która ucieszy się jak umrze jej kot, bo zaoszczędzi na karmie. Aż tak szalona to ja nie jestem i czasem zdarza się, że pomimo szczerych chęci tych kolorowych stron nie udaje mi się znaleźć. Ale jeśli tylko są w zasięgu moich rąk i wzroku - chwytam je garściami i obsypuję się nimi jak konfetti.

Tak oto, dzięki małemu kawałkowi plastiku przypomniałam sobie o bardzo ważnej życiowej prawdzie i dzielę się nią z Wami, stając tu, na łamach tego skromnego bloga, niczym ksiądz na ambonie w czasie rekolekcji. Co prawda nie pobłogosławię Was i nie ześlę na Was żadnych bożych łask, ale daję Wam proste narzędzie do ściągnięcia ich na siebie. Powodzenia!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)