poniedziałek, 23 listopada 2015

Kolory Kristiansandu




- Hurra! Mamy pierwszy od kilku miesięcy prawdziwie, całkowicie i doszczętnie wolny weekend! Zróbmy coś z tym! - zakrzyknęłam wesoło do Bartka, by rozbudzić w nim entuzjazm podobny do mojego. Chyba nawet mi się udało, bo z właściwą sobie ekscytacją podniósł oczy znad książki, uniósł brwi, spojrzał na mnie przenikliwie i powiedział: - Czemu nie, co proponujesz?


Miasto było wręcz najeżone podobnymi detalami...
W ten oto sposób spadł na mnie uroczy obowiązek znalezienia nam godnych planów na spędzenie jedynego wolnego weekendu w tym półroczu.
Po przeszukaniu czeluści internetów zdecydowaliśmy się na Kristiansand. Wybór może i z pozoru banalny, ot - jedno z większych norweskich miast, których nie wypada nie znać mieszkając tutaj. Niebanalnie zaczyna się robić, gdy spojrzymy na jego opis, choćby w Wikipedii. Otóż to ósme co do liczby ludności miasto. W Polsce na tym samym miejscu jest Bydgoszcz. Tyle że Bydgoszcz ma niemal 360 tysięcy mieszkańców, a Kristiansand... niecałe 70 tysięcy. Czyli mniej niż nasz rodzinny Piotrków Trybunalski. A co z wielkością miasta? Od Piotrkowa jest mniejszy niemal o połowę i może być porównywany z takimi miastami-molochami, jak doskonale wszystkim znane Siemiatycze, czy Rudnik nad Sanem. 


Nie to, żebym się naśmiewała, czy coś - 
po prostu dopiero takie statystyki uświadamiają, czym jest Norwegia. A jest krajem prawdziwie Królewskim i to nie tylko dlatego, że ma Króla, Królową i Pałac, ale też dlatego, że wszystko jest jak w bajkach o księżniczkach. Za siedmioma górami, siedmioma lasami i siedmioma rzekami...

Kiedy już dotarliśmy do tego bajkowego miasta, zwiedziliśmy to, co zwiedzić należało, czyli:

Trudno zgubić się w takim mieście, ale mapa to podstawa!
Kvadraturen. Najstarsza, centralna część miasta o kształcie kwadratu z ulicami ułożonymi idealnie równolegle i prostopadle. Wiele polskich miast ma podobny układ, więc największym zaskoczeniem nie był dla mnie kształt starego miasta, tylko fakt, że Kristiansand nadał temu specjalną nazwę i zrobił z tego atrakcję turystyczną.


 Teatr Kilden. Bardzo nowoczesny budynek z salą koncertową. Mieści się nad samym brzegiem morza i wygląda naprawdę imponująco. Niestety nie zobaczyliśmy go w środku, bo było jeszcze zamknięte (wybraliśmy się na zwiedzanie w sobotę rano, żeby na pewno zdążyć wykorzystać ten ogrom atrakcji ;)).

Katedra. To taki duży kościół. Trzeba pamiętać, że jest otwarty tylko od 10 do 14. No ładny, jak to kościół, skromny, jak to protestancki. Podobno ma organy skierowane w stronę morza, ale grają zupełnie jak skierowane gdziekolwiek.

Uwaga: tu pachnie rybą. Na szczęście świeżą.
Targ rybny. Położony na nabrzeżu kompleks drewnianych budynków, w których mieszczą się targ rybny, ale też restauracje i chyba nawet biura dużych firm. To wszystko, otoczone siecią kanałów jest najbardziej uroczą, interesującą i piękną częścią miasta.





 Twierdza Christiansholm. Czyli trochę starych kamieni wymurowanych w XVII wieku na kształt rotundy. Zwiedzanie jej miało być gwoździem naszej wycieczki, ale niestety - Ratusz nie przewidział najazdu dwójki wariatów, zwiedzających miasto w listopadzie; Twierdzę można zwiedzać tylko od połowy maja do połowy września.

Urok małych miasteczek...
Stare miasto. Siatka ulic z drewnianymi, niskimi domkami w radosnych, pastelowych kolorach, z uroczymi oknami i okiennicami. Wygląda to naprawdę przyjemnie i tak... sielsko.






 

Muzeum Sztuki Sørlandets. Jeśli ktoś lubi pooglądać sobie czasem ładne obrazki to warto pójść. Jeśli natomiast ktoś lubi na dodatek sztukę nowoczesną, to pójść trzeba. Znaleźliśmy kilka prawdziwych perełek, dla których zdecydowanie warto było jechać taki kawał (jak na przykład nagranie z prezentacji ciekawej instalacji w Polsce, które wywołało we mnie łzy wzruszenia czy też takie smaczki jak ten).


... i urok małych rzeczy.
Tak oto, po kilku godzinach niespiesznej wędrówki, zwiedziliśmy to piękne miasto. Po tym opisie może wydawać Wam się, że wynudziliśmy się na śmierć, a wyjazd zamiast przynieść radość, był rozczarowaniem. Otóż... Nic bardziej mylnego! Uwielbiam nigdzie się nie spieszyć, zwiedzać wszystko w swoim tempie, zatrzymać się gdzieś na dłużej - bez presji, że przez to nie zdążę zobaczyć jakiegoś totalnego must see. I właśnie tak spędziłam ostatni weekend, który zdecydowanie rozjaśnił mi odrobinę zbyt długi i zbyt ciemny listopad :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)