Wiecie co? Zadomowiłam się tu ostatnio. Czasem przestaję pamiętać, że gdzieś wyjechałam, codzienność stała się przyjemnie zwyczajna. Dziś jednak wystarczyła godzina, bym przypomniała sobie, że... mieszkam w Norwegii.
A zaczęło się całkiem zwyczajnie. W samo południe umówiłam się na kawę. Jak to zazwyczaj na babskich spotkaniach bywa, z szybkiego spotkanka zrobiły się bite cztery godziny. I właśnie wtedy zaczęła się godzina prawdy.
Jadąc metrem przeglądałam internety, a że miałam akurat dobry humor, to z trudem opanowywałam głośny śmiech. Parę chichotów i drżeń ramion jednak mi się wyrwało. I co? I absolutnie nikt nie zwrócił na to uwagi.
Żeby mimo wszystko trochę zamaskować swoje rozbawienie - nie oszukujmy się, śmiech do ekranu wygląda jednak trochę żenująco - postanowiłam przez chwilę napawać się pięknem krajobrazu. Krajobrazu, który akurat się schował, bo świat w ciągu kilku minut szczelnie otoczyła gęsta, nieprzebrana mgła, przez którą ledwie było widać oświetlające tory latarnie.
W końcu przejażdżka metrem się skończyła, a ja przesiadłam się do auta, by poczuć się jak wróżka i pirat drogowy w jednym. Bynajmniej nie dlatego, że jeżdżę jak wariat i tylko magia sprawia, że jeszcze żyję, a dlatego że te cechy są absolutnym minimum, by wjechać na norweskie rondo. A że ronda to ich ulubiony rodzaj skrzyżowania (przejeżdżam przez trzy, kiedy jadę do marketu na wsi obok), to bez tych kompetencji nie wsiadaj za kółko. Bo jak inaczej dowiesz się, że ten koleś który jest już na rondzie po twojej lewej chce właśnie z niego zjechać? No przecież wiadomo, że nie z kierunkowskazu. Używanie ich to dla Norwegów nadmiar obowiązków.
Kiedy wreszcie - jednak bezboleśnie, bez strat w ludziach i ruchomościach - udało mi się dotrzeć do domu i wnieść zakupy na klatkę, przypomniałam sobie o kapeluszu, który zostawiłam na tylnym siedzeniu. Zostawiłam więc siaty pod drzwiami i wróciłam po niego. Wtedy na podwórku przed domem zobaczyłam COŚ. Wiecie, była piąta, o tej porze panują egipskie ciemności, więc widziałam właściwie tylko ciemny kształt. Najpierw myślałam, że to pies sąsiadów, ale po chwili owo coś zaczęło się ruszać, a poruszało się zupełnie nie jak pies. Przeszło majestatycznie na drugą stronę ulicy, pokazując mi w świetle latarni swój biały jak śnieg zadek i kierując się w stronę podwórka sąsiadów. Tak, sarna spacerowała sobie pod domem. Wprawdzie nie jest to fejm łódzkiego kotojelenia, ale też fajnie.
Tak, Norwegia jednak jest fajna.
Ale w Polsce też tak jest :-) bynajmniej jeżeli chodzi o zwierzątka. Do mnie na działkę przychodzi lisek a białych zadków to już mam po dziurki w nosie :-) U mojego taty natomiast jelenie i dziki w obrębie działki to norma. I nie mieszkamy w Bieszczadach tylko w centralnej :-) Pozdrawiam :-)
OdpowiedzUsuń