wtorek, 6 sierpnia 2019

Ten związek jest skomplikowany


Moje serce dzieli się na pół, kocham mocno obiema połowami, choć z zupełnie różnych powodów. Za oboma tęsknię, od obu chcę uciec, do obu chcę wracać. Pogubiłam się, który jest tym pierwszym, a który drugim. Zdecydowałam już, w których ramionach wolę spędzić resztę życia, ale ten krok łatwy nie będzie, nie obejdzie się bez łez i tęsknoty.


Skomplikowany. Tak najtrafniej można określić mój związek z krajem, w którym mieszkam i z krajem, w którym się wychowałam. Te komplikacje zaczęły się równo 5 lat temu, kiedy z bijącymi sercami wsiedliśmy do samolotu, z planem aby przez pół roku studiować i pracować, a później się zobaczy. Pół roku to było za mało, a po roku okazało się, że jednak całkiem fajna ta Norwegia, więc jednak zostaniemy tu jeszcze jakiś czas. W najśmielszych snach nie mogłam przypuszczać ani marzyć, co wydarzy się w kolejnych latach, w koszmarach też. To prawdziwy, gorący związek, oparty na miłości i nienawiści, przeplatających się i współistniejących.

Dziś kocham ten kraj. Kochałam go też 4 lata temu i zachwycałam się nim, choć z trochę innych powodów. Wtedy zachwycał mnie fiord, który miałam pod domem, zwyczajne "cześć" na ulicy od nieznajomego, spokój, opanowanie Norwegów, bezpieczeństwo o każdej porze dnia i nocy. 
Dziś moje życie wygląda zupełnie inaczej niż wtedy. Mamy własny dom, własne podwórko i szklarnię z pomidorami, sąsiadów z którymi ucinamy sobie pogawędki. Dobrą pracę, do której chodzimy z uśmiechem, norweskich kolegów, znajomych. Biegle nauczyliśmy się języka, więc nasz komfort życia zdecydowanie wzrósł i lepiej orientujemy się kto, z kim i dlaczego. Możemy czytać norweską prasę, a nawet głosować w wyborach. Poznaliśmy tutejsze zwyczaje i niektóre zaadaptowaliśmy do siebie. Za chwilę urodzę tutaj drugie dziecko, a pierwsze ma już swoich kolegów i koleżanki z przedszkola, ukochane panie i pierwsze norweskie słowa w słowniku. 

Jesteśmy szczęśliwi. 
Bo tutaj wszystko jest od A do Z (lub też, skoro o Norwegii mówimy, to od A do Ø), poukładane, intuicyjne i przejrzyste. Wiem do kogo się zwrócić, jeśli chcę wyjaśnić dziwny rachunek za wodę, bez problemu wypełniam wniosek w banku, wiem jakie dokumenty załączyć starając się o urlop rodzicielski, niczego nie muszę się domyślać, wystarczy poszukać informacji i załatwić sprawę dość prosto, bez zbytnich komplikacji.

Bo idąc do sklepu czy restauracji słyszę radosne "dzień dobry", nikt nie patrzy na mnie wilkiem, nie mierzy wzrokiem z góry na dół, określając zawartość portfela na podstawie tego, czy mam okulary i buty zgodne z aktualnymi trendami. Mogę wyjść w dresie, bez makijażu i nie obawiać się o zaklasyfikowanie do jakiejś grupy.

Bo miałam możliwość urodzić dziecko w fajnych warunkach, ze wspaniałą opieką, z czułością i subtelną troską wobec naszych pierwszych chwil i dni, niezakłóconych strachem, nieprzychylnością, czy niemiłymi komentarzami. 

Bo moje dziecko jest traktowane jak pełnoprawny członek społeczności i społeczeństwa, witane z radością, zauważane. Nikt nie uważa dziecka ani jego rodziców za wyzyskiwaczy zasiłku, wrzód na tyłku, krzyczący problem. Bo będąc w ciąży nie słyszę nieeleganckich komentarzy, ani zdziwień że tak szybko.

Bo moja córka dorasta w atmosferze szacunku wobec siebie i swojego zdania. Bo ma kolegów i koleżanki o różnym kolorze skóry i posługujących się różnymi językami, co uważa za najnormalniejszą rzecz na świecie. Bo za chwilę dowie się, że mężczyzna i kobieta różnią się wyłącznie siusiakiem czy też jego brakiem, a poza tym mogą wszystko, a nie muszą nic. Bo mimo, że jest przedstawicielem mniejszości narodowej, to ma prawa i szacunek jak każde inne dziecko.

Bo 10 minut drogi od domu mam widoki, które zapierają dech w piersiach.

Bo moje pochodzenie nie odegrało żadnej roli w procesie starania się o pracę, bo moi koledzy i koleżanki serdecznie przyjęli mnie do grupy i sprawili, że poczułam się częścią drużyny, mogę chodzić do pracy z uśmiechem na ustach i w żaden sposób nikt nigdy nie dał mi odczuć, że jestem od kogoś gorsza, bo urodziłam się w innym miejscu.

Bo czuję się bezpiecznie, gdzie- i kiedykolwiek się znajduję. Bo żyje mi się tutaj całkiem przyjemnie, szczęśliwie i dobrze. Bo mam tu swoje miejsca, które znam jak własną kieszeń, wiem gdzie dokładnie rosną kurki w lesie, gdzie jest najprzyjemniejsza plaża, w którym sklepie kupię najlepszy chleb.

Ale czasem przychodzi taki okres, kiedy najchętniej spakowałabym się i uciekła. Tak było na początkach obu ciąż, kiedy zderzałam się z murem norweskiej służby zdrowia i nie miałam żadnej szansy na uspokojenie swoich obaw. Tak bywa, kiedy w niedzielne popołudnia uświadamiam sobie, że w alternatywnej rzeczywistości siedziałabym właśnie z rodziną przy obiedzie, ale dzieli nas 2000 kilometrów. Tak bywa, kiedy gimnastykuję się na lotnisku z bagażami, biegającą dwulatką i ciążowym brzuchem, żeby móc dotrzeć do bliskich i spędzić z nimi trochę czasu albo kiedy omija mnie kolejna rodzinna uroczystość. Tak bywa, kiedy czasem z goryczą uświadamiam sobie, że nie do końca jestem u siebie, nie do końca rozumiem mentalność tutejszych i nie do końca wiem jak mam się zachować. Tak bywa, kiedy w podbramkowych sytuacjach możemy liczyć tylko na siebie, więc jak ognia musimy ich unikać.

Dlatego właśnie wiem, gdzie spędzę resztę życia. Wiem, że nie tutaj. Na razie cieszę się i napawam tym, jak tutaj jest, jak tutaj mi się żyje. Staram się czerpać garściami, chłonąć, poznawać, żeby zabrać do Polski bagaż pięknych wspomnień i dobrych praktyk. To nie jest trudne, bo to wspaniałe miejsce do życia, do wychowywania dzieci, przyjazne i bezpieczne. Ale brakuje nam w nim tego, czego nie da się zastąpić i nie wyobrażamy sobie żyć tak już zawsze. Bo zostawiliśmy tam ludzi, których nie da się zastąpić, ludzi do których tęsknimy, którzy tęsknią i czekają. Jeszcze nie teraz, nie w tym roku, ani nie w przyszłym, ale wrócimy. Ze łzami w oczach i uśmiechem na ustach, z kawałem serca i życia pozostawionymi daleko, ale wrócimy. 
Te dwa domy, które teraz mamy, będziemy próbować posklejać w całość. 

2 komentarze:

  1. Ja mieszkam w Norwegii od 2,5 roku i często mówię mojemu mężowi, że gdyby był Polakiem, to tęskniłabym za Polską zdecydowanie bardziej. U nas sytuacja była zupełnie inna, bo w Polsce nie mielibyśmy absolutnie żadnej przyszłości z naszym wykształceniem, poza tym żaden z nas tam nie pasuje osobowościowo. Ja od zawsze marzyłam o zagranicy, przeprowadzce na stałe, mimo że kocham Polskę całym sercem, to jednak nie mogłaby mi dać spełnienia i radości z życia. Aczkolwiek przychodzą momenty, tak jak u ciebie, kiedy nie ma nas podczas okazji w Polsce, nie ma nas często na święta, bo praca w służbie zdrowia nie pozwala, mama się smuci, a bratanice tęsknią. Nie jest to łatwe, ale wtedy wiem też z drugiej strony, że moglibyśmy wrócić i być z rodziną. I może rodzina jest najważniejsza, ale ta moja, stworzona przeze mnie, a ja nie chciałabym żeby moje dzieci i mąż zderzyli się z polska mentalnością. Nigdy nie było mi tam dobrze na dłuższą metę i mimo tesknoty, muszę myśleć o własnym szczęściu i spełnieniu. Ale tak jak napisałam na wstępie - gdybyśmy oboje byli Polakami, sentymentów byłoby znacznie więcej. Dwie rodziny do tęsknoty, tęsknota za jedzeniem, wspomnieniami czy językiem. Dlatego rozumiem wasz wybór. Powodzenia dla was i teraz w Norwegii dalej i planując powrót. Trzeba kierować się serduszkiem i tyle, moje jest głęboko zakorzenione poza granicami Polski :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za ten tekst. Daje do myślenia.

    OdpowiedzUsuń

Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)