Bartek wyjechał, a ja, jak za każdym razem, miałam ochotę zaśpiewać za Kazikiem jego Kultową piosenkę Do Ani.
Na początku trzytygodniowa rozłąka wydawała mi się nie do przebrnięcia. Mama przyleciała jako posiłki, żebym nie uschła w obcym, zimnym kraju z samotności. Wsparcie okazało się nieocenione, dzięki czemu pierwszą połowę tego słomianego wdowieństwa przetrwałam bardzo sympatycznie i przyjemnie. Sytuacja była dla mnie naprawdę wielką nowością, bo nigdy nie rozstawaliśmy się z Bartkiem na dłużej niż tydzień, ale w każdej sytuacji staram się znaleźć pozytywne strony. W tym przypadku jest to nauczenie się kilku rzeczy. I nie mam wcale na myśli zdobycia fachowej wiedzy na temat zmiany żarówki, czy przepychania zapchanej rury pod zlewem (to mam opanowane do perfekcji, co zaprezentowałam wszystkim zebranym gościom na moim wieczorze panieńskim). Nowe sytuacje dają wiedzę przede wszystkim o sobie samym.
Nieprzyzwyczajona zupełnie do takiego stanu rzeczy, z zaskoczeniem odkryłam, że w razie potrzeby człowiek może znieść naprawdę wiele. Od wiosny zrobiłam kilka głośnych, wieczornych alarmów stawiających na nogi cały dom. Powód dla mnie był niebłahy, choć postronnych obserwatorów wprawiał raczej w rozbawienie niż przerażenie. Pająki. Cholernie się ich boję, a te mimo starannego odkurzania, sprzątania i nawet zasłaniania szczelnie okien, żeby broń Boże żaden się nie dostał do domu, ciągną jak mrówki do cukru. Moja Babcia mawiała, że szczęśliwy ten dom, gdzie pająki są, więc my tego szczęścia mamy chyba aż nadto. Przy każdej takiej wizycie dostrzeżonej przeze mnie pojawiał się pisk, krzyk, oczy wielkie z przerażenia i uciekanie w najdalszy kąt mieszkania żeby tam zwinąć się do pozycji embrionalnej, która jak żadna inna maskuje roztrzęsienie. Wtedy do akcji wkraczał Bartek, słowem uspokajał, a ręką uzbrojoną w kubek i gazetę wyrzucał nieproszonego gościa prosto na bruk przed domem.
Kiedy zostałam sama, okazało się, że goście chyba wcale nie przychodzili w odwiedziny do Bartka, bo nie przestali się pojawiać. W dodatku w tym samym czasie zostałam kocią ciocią dla dwóch pięknych tygrysów, które dostawały szału widząc cokolwiek ruszającego się, a zwłaszcza uciekającego przed nimi. Słowa Babci pamiętam bardzo dobrze, więc mimo strachu wiem, że pająków zabijać nie wolno, bo po pierwsze są pożyteczne (nie wiem jak, ale niech będzie że to prawda), a po drugie to przynosi pecha. No i ogólnie mam jednak szacunek do żywych istot, nawet takiego pokroju, więc jakoś niemoralnym wydawało mi się pozostawienie ich na pastwę rozbawionych kotów. Cóż zatem było robić, trzeba było uzbroić się w ten kubek i gazetę i samemu wynieść przybysza na zewnątrz. Co też zrobiłam, a przy trzecim razie przestało to na mnie robić wrażenie... Okazało się więc, że w razie potrzeby jestem w stanie nawet schować do kieszeni swój strach i działać. Niby mała rzecz, a jednak wielka, bo napawa wrażeniem, że człowiek może poradzić sobie z wieloma rzeczami, nawet wbrew sobie. Tylko nie mówcie tego Bartkowi, bo już wrócił, a jak mam go pod ręką to po co mam się zdobywać na takie bohaterstwo...
Kolejna rzecz to jedzenie. I teraz uwaga: wszyscy niegotujący i żywiący się sklepowym shitem - oddaję Wam honor za te kilka lat kiedy ze zdziwienia przecierałam oczy, słysząc że ktoś nie gotuje bo mu się nie chce. Teraz już Was rozumiem! Do tej pory niewyobrażalnym dla mnie był dzień bez ciepłego obiadu. Zazwyczaj dwudaniowego. I nie - wcale nie mieszkałam z Rodzicami, mając codziennie ten obiad podsunięty pod nos. Po prostu zawsze znajdowaliśmy tę chwilę w ciągu dnia, aby ugotować choć prosty makaron. Dziwiłam się zatem i nawet trochę podśmiewałam w duchu (przyznaję, mea culpa) z tych, którzy tego nie robili. Nie potrafiłam pojąć co je człowiek, który nie gotuje. A teraz już wiem, bo kiedy zostałam sama zupełnie nie chciało mi się stać przy garach, zwłaszcza że gotowanie dla jednej osoby zabiera tyle samo czasu co dla dwóch, więc czasowo to w ogóle nieopłacalne. Żywiłam się więc byle czym i byle jak, aby tylko zaspokoić donośnego marsza dobiegającego z brzucha. O skutkach tego możecie poczytać tutaj: Dlaczego kobiety po ślubie tyją? I tu znów nasuwa mi się wniosek, że człowiek może wytrzymać naprawdę wiele, ale przede wszystkim zrozumiałam sytuację tych wszystkich ludzi mieszkających samemu, którym po prostu nie chce się przygotowywać posiłków tylko dla siebie. Zawsze to jakieś poszerzenie horyzontów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)