To właśnie dziś mija rok od tego pamiętnego dnia. Dokładnie rok temu, pełni obaw (właściwie to przerażenia), ale i nadziei (a właściwie licząc na cud), wsiedliśmy do samolotu z czterema walizkami, w które upchnęliśmy cały swój dobytek, by po dwóch godzinach wylądować w zupełnie obcym kraju, w którym nie znaliśmy zupełnie nikogo, a w którym zamierzaliśmy zacząć nowe życie.
Kiedy dziś o tym myślę, to zastanawiam się co nam strzeliło do głowy, żeby porywać się z motyką na Księżyc. Nasza motyka okazała się jednak wykuta w jakiejś wiedźmińskiej kuźni, a Księżyc wcale nie tak daleki, obcy i straszny jak wydawało się na początku.
A na początku było naprawdę przerażająco. Wysiedliśmy z samolotu pośrodku zupełnie niczego i tylko swojskie brzozy tuż obok niewielkiego terminalu przypominały o tym, że nie jesteśmy tak daleko od domu. W drodze do Oslo (oddalonego od lotniska o jakieś 60 km) zachwyceni przyglądaliśmy się wyrastającym tuż obok autostrady kilkunastometrowym skałom i jeziorom, ale i trzęśliśmy się z niepewności (a przynajmniej ja), czy aby wszystko pójdzie zgodnie z planem, czy wynajęte zdalnie mieszkanie (za które swoją drogą przelaliśmy w ramach zaliczki miesięczne pensje nas obojga) na pewno będzie na nas czekać, czy nikt nas przypadkiem nie oszukał i czy nie będziemy musieli spędzić zbliżającej się nocy pod nieznanym jeszcze mostem. Wieczorem, kiedy pierwszy punkt zrealizowaliśmy zgodnie z zamierzeniami, zmęczeni podróżą i emocjami zasnęliśmy na obcym łóżku, aby rano przekonać się, że...
... nie mamy w czym napić się kawy. Ograniczyliśmy się więc do zaczerpnięcia wody prosto z kranu i wyruszyliśmy eksplorować okolicę. Punkt pierwszy: pobliskie centrum handlowe. Tam przekonaliśmy się jak niewiele człowiekowi potrzebne jest do życia. Kupiliśmy bowiem tylko to, co było nam absolutnie niezbędne do przetrwania. Okazało się, że wystarczą nam jedynie dwa kubki, nóż i papier toaletowy. Tak, rzeczywistość jest bardzo prozaiczna, skoro nasze nowe życie rozpoczęliśmy od kupna tych 'romantycznych' utensyliów.
To, co najmocniej utkwiło mi w pamięci z tamtego czasu to zapachy. Do tej pory wsiadając do niektórych, charakterystycznie pachnących stacji metra, czuję mieszaninę ekscytacji i obaw, którą tak mocno odczuwałam w pierwszych dniach.
W pierwszych tygodniach pobytu w Oslo skupiliśmy się na działaniu i organizowaniu sobie życia na nowo. Dzięki temu dość szybko zaaklimatyzowaliśmy się, ale też przykryliśmy tym płaszczem strach i niepewność jutra. Czasem żałuję, że nie zaczęłam pisać bloga już wtedy, kiedy wszystko było dla nas tak nowe i świeże, ale wtedy uświadamiam sobie, że wpisy, które można byłoby streścić w słowach: 'jest fajnie, ale boimy się, jesteśmy podekscytowani, ale i przerażeni; i wystraszeni; no i jeszcze przerażeni', mogłyby być średnio interesujące.
Jaka była najgorsza chwila związana z wyjazdem? Był taki wieczór, który dobitnie uświadomił mi, że jesteśmy tu całkiem sami, zdani tylko na siebie. Do tamtej pory nie docierało to do mnie, ale w obliczu dość trudnej sytuacji, w której się znalazłam, uświadomiłam sobie, że nie mam do kogo zadzwonić z prośbą o ratunek. Wszyscy, na których mogliśmy liczyć, znajdowali się półtora tysiąca kilometrów od nas. To doświadczenie, choć przerażające, było też oczyszczające. Pokazało mi, że nie ma takich rzeczy, z którymi nie dalibyśmy sobie rady.
A najlepsza? Jedną z takich była całkiem zwyczajna sytuacja. Musiałam dorobić klucz i poszłam do małego zakładu, w którym okazało się, że obsługujący starszy pan nie mówi po angielsku. Po pierwszym szoku schowałam tremę do kieszeni i użyłam całej swojej wiedzy mozolnie zdobywanej na lekcjach norweskiego, by przekonać się, że nie tylko potrafię poradzić sobie z tym językiem w prozaicznych sytuacjach, ale i pokracznie zażartować czy wymienić się uprzejmościami. To dało mi nadzieję na to, że kiedyś jednak nauczę się tego pięknego języka (naprawdę mi się podoba!). Z innych najlepszych chwil to mniej więcej co drugi wieczór, spędzany na wzgórzu z widokiem na port czy na pomoście na brzegu fiordu, czy też zwykłe wyjście po chleb do sklepu, w czasie którego spotykam dwie obce osoby uśmiechające się do mnie od ucha do ucha, a trzy pozdrawiające mnie dźwięcznym 'hei'. Możecie się śmiać, ale te drobne uprzejmości, zwyczajne sytuacje to właśnie to, co daje mi największą, bo niespodziewaną radość.
Kiedyś ktoś nam tutaj powiedział, że pierwszy rok jest najtrudniejszy. Dziś właśnie go wieńczymy i zgodnie z tym, powinno być już z górki. I tak chyba jest, biorąc pod uwagę to, że przestałam gubić się w mieście, nie boję się już otworzyć buzi do innych ludzi (uwierzcie, że po latach nieużywania angielskiego, przez pierwszych kilka dni wyjście nawet do osiedlowego sklepu było dla mnie naprawdę stresujące), z małej klitki w najgorszej dzielnicy miasta przenieśliśmy się do całkiem miłego gniazdka na przyjemnej norweskiej wsi i spotkaliśmy bardzo wielu sympatycznych, pomocnych, ciepłych i wspaniałych ludzi, dzięki którym oswoiliśmy to miejsce (wbrew obiegowym opiniom - przede wszystkich rodaków). I co najważniejsze, czujemy się tu jak u siebie, przynajmniej na tyle, na ile można czuć się u siebie po roku mieszkania w obcym miejscu i kraju.
Dlatego właśnie dziś świętujemy i myślimy o mijającym roku chyba bardziej, niż w dniu naszej pierwszej rocznicy ślubu. Nie boję się powiedzieć, że wyjazd zmienił nasze życie bardziej, niż ślub. A ten rok zmienił znacznie więcej niż tylko miejsce naszego pobytu - zmienił przede wszystkim nasze życie i nas. I świętujemy, bo to zmiana na lepsze.
Dlatego właśnie dziś świętujemy i myślimy o mijającym roku chyba bardziej, niż w dniu naszej pierwszej rocznicy ślubu. Nie boję się powiedzieć, że wyjazd zmienił nasze życie bardziej, niż ślub. A ten rok zmienił znacznie więcej niż tylko miejsce naszego pobytu - zmienił przede wszystkim nasze życie i nas. I świętujemy, bo to zmiana na lepsze.
Ahh, zapomniałabym o najważniejszym. Wiem, że wielu z Was zastanawia się, co tu jeszcze robię, skoro wyjechałam tylko na Erasmusa. Czuję się w obowiązku poinformowania Was o dość istotnej rzeczy. Jeszcze nie wracamy. Na razie układamy tutaj swoje życie na najbliższy czas, przynajmniej taki jest plan. Mamy jeszcze wiele planów i marzeń związanych z tym miejscem, więc musicie na nas trochę poczekać.
Przeczytaj też: Jak się tutaj znaleźliśmy
Czas tak szybko mija, tyle zmian! Pani Panikara jednak nie jest tak wielką panikarą - poradziłaś sobie ze wszystkim w nowym, obcym, brawo :). Dla mnie zawsze będziesz Sroczką z łódzkiego ULa, ale życzę Tobie i Bartkowi jak najlepiej, gdziekolwiek będziecie :).
OdpowiedzUsuńPodziwiam Was. Sama również chciałabym wyjechać, jednak na razie nie mam w sobie tyle odwagi, ale mam nadzieje że i ona w końcu do mnie przyjdzie :)
OdpowiedzUsuńCiekawe czy znajdę tam żonę polkę czy żonę norweżke a'la Marit Bjoergen :D
OdpowiedzUsuń