Dziś postanowiłam podzielić się z Wami pomysłem na usprawnienie nauki języka, bez wydawania na to choćby złotówki. Pomysł jest zaskakująco prosty, a ja - parę lat temu - całkiem przypadkowo popchnęłam dzięki niemu swoje zdolności lingwistyczne gwałtownie naprzód.
Przez wszystkie etapy edukacji angielski był moim wiodącym językiem obcym, więc nie ukrywam, że to jednak szkoła nauczyła mnie najwięcej. Nigdy jednak nie chodziłam na żadne dodatkowe zajęcia językowe - czy to darmowe, w publicznej szkole, czy korepetycje albo kursy w prywatnych szkołach językowych. Mimo tego angielskim posługuję się całkiem sprawnie, wbrew obiegowej opinii, że zwykłe lekcje w szkole nie pozwalają na opanowanie języka w komunikatywnym stopniu i bez dodatkowych kursów nie da się biegle władać językiem. Mi jakoś się udało i opowiem Wam historię tego, jak to się stało.
W podstawówce i gimnazjum nie przykładałam się do języka. Ot, byłam w miarę pilną uczennicą i starałam się zaliczać sprawdziany i kartkówki najlepiej jak mogłam, co sprawiało, że owszem - oceny z angielskiego miałam dobre, ale nie przekładało się to w ogóle na umiejętności komunikacyjne. Do dziś pamiętam jak gdzieś na przełomie podstawówki i gimnazjum wzięłam udział w międzyszkolnym konkursie znajomości tego języka. Sukces był zaskakujący, bo zajęłam drugie miejsce. Od końca. Nie powiem, było mi przykro i wstyd, bo byłam pilną uczennicą, a tu taka porażka. Mój stopień anglojęzyczności pewnie pozostałby podobny, gdyby nie pewne wydarzenia.
Poznałam w internecie kolegę. Był kilka lat ode mnie starszy i traktowałam go jak przyjaciela, który zawsze służy dobrą radą w tym trudnym i burzliwym okresie dorastania. Zwierzałam mu się ze swoich baaardzo poważnych sercowych rozterek, ale czasem też rozmawialiśmy o ciekawszych rzeczach, takich jak książki, sztuka czy muzyka. W tamtym czasie poznawałam świat punka, rocka i metalu, a on w tych gatunkach zasłuchiwał się od lat, więc szybko nauczyłam się od niego, czego warto słuchać, co jest passé i ogólnie kto rządzi w tym muzycznym świecie. Nie pamiętam już czy dzięki niemu, czy z własnej ciekawości, poznałam System of a Down. Spodobało mi się kilka ich piosenek i zaczęliśmy o nich rozmawiać. Okazało się, że poza fajną melodią, przyjemnym brzmieniem gitar i cudownym głosem Serja Tankiana, zespół ma w zanadrzu pewien atut, a mianowicie - całkiem niezłe teksty. Przyznam, że na początku niewiele rozumiałam z tego co śpiewają, bo i moje możliwości językowe były dość mikre. Kiedy jednak wspomniany kolega wyjaśnił mi kilka ciekawych motywów z tych piosenek, postanowiłam że koniec z byciem ignorantką i muszę w końcu dowiedzieć się o czym oni tak naprawdę śpiewają.
Korzystanie z dostępnych w internecie gotowych tłumaczeń ich tekstów wydało mi się zbyt banalne, tak samo jak używanie do ich tłumaczenia translatorów, które niewiele mają wspólnego z prawdziwym językiem. Postanowiłam wypróbować bardzo nowatorską metodę, czyli... klasyczny, książkowy słownik angielsko-polski. Jak szalona zaczęłam drukować anglojęzyczne teksty piosenek tego zespołu i ołówkiem wpisywać najpierw słowa, które już znałam, a następnie tłumaczyć pozostałe korzystając ze słownika. Co prawda dopiero po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że tłumaczenie pojedynczych słów nie zawsze ma sens, bo istnieją w nim też idiomy, ale dzięki temu mój zasób słów zaczął przyrastać w tempie geometrycznym i to bez nudnego wkuwania. Rzeczony kolega znał angielski dość dobrze, więc zawsze służył pomocą przy słowach, których słownik nie posiadał, interpretacji ich i odszukiwaniu pobocznych znaczeń, czy w wyłapywaniu idiomów, które tłumaczone słowo po słowie nie mają żadnego sensu. I tak oto poznałam, że 'chop suey' to niekoniecznie potrawa, 'psycho' nie ma nic wspólnego z mitologiczną Psyche, i tak dalej, i tak dalej.
To wszystko działo się pod koniec gimnazjum. Spotkałam wtedy moją nauczycielkę angielskiego z podstawówki i po krótkiej rozmowie na temat tego, jak mi idzie, była zaskoczona moimi postępami. Idąc do liceum, wybrałam klasę z zaawansowanym angielskim. Na początku roku szkolnego odbył się test, który miał przyporządkować nas do konkretnej grupy - wysokozaawansowanej lub średniozaawansowanej. Trafiłam do tej wyższej i okazało się, że jestem tam jedyną osobą, która nie pobiera ani nie pobierała żadnych dodatkowych lekcji i kursów językowych. Owszem, nie byłam tam orłem, ale radziłam sobie bez wpadek, dwój i ogólnie bez problemów.
Można więc powiedzieć, że dzięki paru facetom zza oceanu i jednemu gościowi, którego raz na oczy widziałam, udało mi się całkiem sporo podciągnąć swoje umiejętności językowe. Nie musiałam zakuwać, żeby poszerzyć słownictwo, a sam proces 'nauki' był przyjemnością i zabawą - w tamtym czasie nie myślałam o tym jako o sposobie na nauczenie się czegoś, po prostu chciałam zrozumieć o czym śpiewa mój ulubiony zespół. Teoretycznie to samo mogłam osiągnąć oglądając anglojęzyczne programy, ale po pierwsze: żyłam w lesie i nie miałam kablówki ani satelity (tak, naprawdę. i nie jest ani nie było mi z tym smutno), a po drugie... myślę że i tak, będąc na tamtym poziomie, nie zrozumiałabym nawet dialogów w najbardziej nieskomplikowanym sitcomie. Tak więc tłumaczenie tekstów było najlepszym co mogłam wtedy zrobić.
Jeśli więc zastanawiacie się, co zrobić żeby poduczyć się języka, to jest to całkiem niezły sposób dla początkujących. Pozwala na zdobycie dużego zasobu słów i idiomów. Oczywiście można w tym celu użyć tekstów jakichkolwiek artystów, aczkolwiek fajnie jakby było w nich coś więcej niż 'push the button' i 'what do you mean'. Aha, nie jest także konieczne posiadanie internetowego przyjaciela. Wystarczy jakikolwiek przyjaciel, a właściwie nawet bez niego można się obejść (przynajmniej w tym przypadku).
Tak więc...
Polecam, Paulina Krasoń. ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Drogi Czytelniku, będzie mi bardzo miło, jeśli skomentujesz mój tekst. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz. Jeśli tak jest - bardzo chętnie przeczytam o Twoim punkcie widzenia, ale nie obrażaj, nie mów, że jestem głupia, uderzyłam się w głowę albo rodzice mnie nie kochali.
Enjoy :)